Krok 1.

Wielkość Twoich osiągnięć zdeterminowana jest wielkością Twoich przekonań.

Wielu ludzi boryka się z tak zwanymi “demonami przeszłości”. Sytuacje, które kiedyś się stały, które mają jakieś odzwierciedlenie w naszym strachu, coś co nas blokuje i sprawia że boimy się podążać własną drogą. Nauczeni schematycznego myślenia i zachowania, które zaprogramowano głęboko w nas. Z drugiej strony osoby wolne, poddające się coraz bardziej temu co ogólne, systematycznie pozbawiane pierwiastka swojej osobowości i stające się niewolnikami czegoś co przypominało by pudełko albo klatkę. Nie mówię że wszyscy, ale inspiracją stała mi się jedna osoba, która coraz bardziej uwikłana w to co “musi”, staje się cieniem własnego ja. Boli taki widok… Pozbawia energii, radości, jest tylko to co trzeba. Kiedyś nie wierzyłem w cytat napisany wyżej. Jako dziecko nie wierzyłem w zasadzie w nic związanego z motywacją i marzeniami. Nie wierzyłem, że uda mi się osiągnąć nawet część swoich zamierzeń. Bardzo chciałbym żeby ktoś w tamtych czasach kopnął mnie porządnie w tyłek i powiedział powyższe. We mnie niestety cały czas próbowano usadowić przekonanie, że do niczego się nie nadaję. Ale klatka? Ograniczanie? Demon mówiący na ucho, że jesteś beznadziejna/beznadziejny? Zabij skurwysyna! Przecież nikt nie będzie Ci mówić jaka/jaki jesteś! Sami siebie najlepiej znamy.

Chwała, że jestem z natury denerwującym człowiekiem, który wszystkim próbuje zrobić na opak i pokazać, że się mylą. Zaczynając grać w szachy z podziwem patrzyłem na osoby z wyższymi kategoriami. Ale skoro im się udało to dlaczego nie mi? Zacząłem mieć coraz większe przekonania że umiem zrobić coś wielkiego, a czym większe przekonanie do tego miałem tym większych rzeczy dokonywałem. Kiedy ktoś sobie zakłada plan dnia bazujący na wstaniu z łóżka, wypiciu piwka, oglądnięciu meczu i pójściu spać to jego przekonanie, że to zrobi, kształtuje się na takim poziomie. Super, wykonał cały plan dnia! Jest wielki, pełen podziwu co nie? No właśnie nie bardzo… A kiedy ktoś jest święcie przekonany że dzisiaj wstanie, nauczy się trudnego materiału na egzamin i z nową wiedzą pójdzie spać? Jest spora różnica uczyć się z przekonaniem, że się uda, aniżeli bez przekonania. Jak myślicie, komu będzie się lepiej uczyć, kto więcej się nauczy? Chciej więcej od życia, to Ci się należy.

Bo jeśli Twoje cele Cię nie przerażają, to znaczy że nie są wystarczająco wielkie! Niemożliwe nie jest faktem, tylko opinią.

O dziecku które miało marzenie.

It's not over until I win.
- Les Brown

Dzisiaj była 1 runda tegorocznej Pomorskiej Ligi Szachowej. Niestety niepotrzebnie wstałem, niepotrzebnie się ubrałem, niepotrzebnie pojechałem do Lipusza, niepotrzebnie się wkurwiłem i, jak się później okazało, nadużyłem za dużo słów “niepotrzebnie” w tym zdaniu. 

Ale od początku…

Ostatni czas był trochę słaby u mnie, mniejsza o szczegóły, ale nie było przyjemnie. W piątek, jeden dzień przed ligą, siedziałem zrezygnowany i mamlałem pod nosem, że nie chce mi się jechać na ligę, nie chce mi się grać w szachy i w ogóle nic mi się nie chce.

“Ale zaraz… Mi się nie chce?! Przecież jestem tym pierwszym w składzie, przecież drużyna na mnie liczy! Przecież jestem najbardziej zmotywowaną osobą jaką znam. Musi mi się chcieć! Po prostu musi!”

Poszedłem do przedpokoju i do lustra powiedziałem “Rusz dupę leniwa łajzo, ZRÓB TO TERAZ!

Tak oto mówiąc do samego siebie i warcząc niczym wiking przed bojem, rozpocząłem żmudne przygotowania do partii. Nabrałem wojowniczego wigoru i z temperamentem godnym maratończyka na ostatnich kilometrach zabrałem się za przygotowanie wielkich planów.

Ten dzień!

Dzień później okazało się na miejscu, że wygram dwie partie walkowerami z powodu braku mojego przeciwnika. Szczerze mówiąc wściekłem się. “Wszystko niepotrzebnie rano zrobiłem!” – myślałem. I wtedy przez najbliższe dwie godziny okazało się, że jednak to było potrzebne. Potrzebne było żebym ruszył tą dupę, oderwał się od tego wszystkiego, wyszedł z domu i zresetował swoje myślenie. Wtedy to czekając na powrót zamyśliłem się głęboko i zadałem sobie dwa pytania.

Dlaczego w ogóle gram w Lipuszu? Co mnie tu sprowadziło?

Nie pamiętam, który to był rok, ale na pewno chodziłem wtedy do gimnazjum. Pewnego dnia z kolegą z kółka szachowego stwierdziliśmy, że zrobimy sobie wycieczkę szachową do Lipusza, bo jest turniej. Był to turniej 5 minut na zawodnika, nie bardzo lubiłem to tempo, ale wydawał się to fajny pomysł i chciałem coś wygrać. Bardzo chciałem coś wygrać. Turniej ten poszedł mi fatalnie. Pamiętam do dzisiaj moje zdenerwowanie i zażenowanie, kiedy przegrywałem ze słabszymi przeciwnikami w wygranych pozycjach, denerwując się coraz bardziej. Na uroczystym zakończeniu zostałem, siedząc z miną jakby mi pół rodziny wymordowano.

“Ja tutaj wrócę! Wrócę i pokażę WAM WSZYSTKIM co jestem wart!” 

Myśl ta kiełkowała we mnie jakiś czas – miałem marzenie. Marzenie to było w mojej głowie przez następnych kilka miesięcy, zapisane początkowo na karteczce, potem wpisane na pierwszą wersję listy 100 rzeczy do zrobienia w życiu. Czas mijał, ja dojrzałem – również do porażek. Przyszedł dzień w którym znalazłem zapisaną na mailu w załącznikach listę rzeczy do zrobienia. Postanowiłem pojechać do Lipusza przy najbliższej nadarzającej się okazji i zrealizować swój cel. Ile determinacji musi mieć człowiek, żeby postawić do góry nogami swój świat i zrobić wszystko by dobrze wypaść na tym jednym turnieju. Tydzień przed zmieniłem swoje żywienie, zasięgnąłem “rad internetu” na temat odpowiedniego odżywiania mózgu, nawet chodziłem szybciej spać i mniej grałem w gry komputerowe, żeby nie przemęczać oczu. Dzień prędzej ugadałem się z babcią, że pójdę do niej spać po to, by móc wstać o późniejszej porze i pójść wyspany na autobus (od babci jest bliżej o 30 minut drogi). Cholernie zdeterminowany i pewny siebie przeżyłem mały szok na miejscu, gdyż nie miałem pierwszego numeru startowego, nawet nie byłem faworytem. Lekki spadek motywacji? NIE! Jeszcze bardziej chciałem wygrać ten turniej i zrealizować zapisane lata temu marzenie.

Determinacja.

Turniej ten wygrałem. Mało tego – wygrałem go pokonując wszystkich przeciwników. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się bym wygrał wszystkie partie w turnieju. Jeszcze w ostatniej rundzie mając cały punkt przewagi nad drugim w tabeli, przeciwnik proponował remis, bo przecież i tak mam wygrane. Nie, ja chciałem wygrać bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Ale nie zwycięstwo było najważniejsze! Najważniejsze w tym wszystkim było to, że marzenie, determinacja i silna wola w dążeniu do celu sprawiły, że dokonałem tego wszystkiego. Podczas takich przygotowań człowiek hartuje swój charakter, rozwija swoją osobowość i to jest najważniejsze!

Kiedy już się odwiesiłem i przypomniałem sobie kim jestem, i do czego dążę, odbyłem jeszcze w drodze powrotnej bardzo motywującą rozmowę z osobą, która mnie odwoziła. Wykluła mi się taka konkluzja myślowa… Otaczaj się osobami, które do czegoś dążą, które mają pasje, coś w życiu robią. Postaw sobie cel, który Cię nakręca i działaj! Zrób wszystko by to osiągnąć! To dopiero daje kopa. W życiu, biznesie, pasjach, hobby.

Realizuj się.

Magia ludzi.

Wczoraj widziałem parkę w tramwaju.

Parka jak tysiące innych? Własnie, że nie!

Ale zanim ujrzałem ich razem była Ona – stała sama na przystanku czekając na tramwaj. Drogie buty typu “adaśki”, bodajże jedne z topowych teraz. Nogi opasane w ciasne leginsy – widać że dziewczyna dużo zapierdalała na siłowni, bo idealnie wyrzeźbione je miała. Do tego szczupła. Kurtka zimowa producenta bliżej nieokreślonego, nie znam się aż tak dobrze, ale leżała na niej tak idealnie jakby była szyta na zamówienie. Długie blond włosy, bardzo elegancko lekko falowane – wyglądała w nich jak anioł. W ręku trzymała jakieś listy w dość starych ozdobnych kopertach. Widać że nie tylko moje spojrzenie przykuła bo ponad połowa męskiej populacji na przystanku nie mogła oderwać od niej oczu. Ale najbardziej szczególne były jej duże niebieskie oczy i pełne usta zakrzywione w lekkim uśmiechu. “Co ona tak cieszy michę cały czas?” sobie myślałem. Nie był to uśmiech wredny, nie był także złośliwy, ani nie był to uśmiech zadowolenia ze swojej zajebistości. Był to uśmiech ciepły którym obdarzała każdego wkoło. Uśmiech, dzięki któremu na tym przystanku czułem jakąś dziwną magię.

Przyjechał tramwaj. Jako, że stałem obok niej to wszedłem w to samo wejście, skręciłem zaraz w prawo, kilka schodów do góry i stałem w łączniku. Przyszła i ona, wyciągnęła telefon i po wybraniu numeru szybko powiedziała “Jestem na środku” po czym się rozłączyła. I przyszedł On. Buty firmy buty, lekko podrapane i brudne, “szeleszczący” czarny dres, tak samo kurtka nie wiadomo skąd, potargane ale zadbane włosy, generalnie typ faceta “będzie wpierdol jak się krzywo spojrzysz”. Ale po pierwszej, jak się później okazało błędnej ocenie typa, spostrzegłem skąd ta panna miała taki uśmiech. Chodziło o niego! Jak długo żyję, tak nigdy nie widziałem tak słodkiego spojrzenia na kogoś. I to nie było typowe maślane do zrzygania spojrzenie laski ślepo patrzącej na faceta. Było to właśnie ciepłe spojrzenie pełne miłości. To ciepłe spojrzenie o które tak ciężko w dzisiejszych czasach. To była ta magia, ta prawdziwa miłość, którą czułem, kiedy na nich patrzyłem. Po chwili też spojrzałem na niego. Nie patrzył się na nią jak facet który myśli jajami zamiast głową. Nie patrzył na nią jak na rzecz, którą będzie miał wieczorem w swoich objęciach. On również patrzył się na nią niezwykle ciepło, z szacunkiem, swoimi czekoladowymi oczami które mu się błyszczały ze szczęścia. Nie patrzył się jej na tyłek, nawet chamsko nie obściskiwał, nie obczajał jak ślicznie dzisiaj wygląda, po prostu patrzyli się sobie prosto w oczy z lekkim uśmiechem. Zawsze obserwowałem ludzi, ale takiej magii między dwojgiem nie widziałem nigdy. Nie mogłem od nich oderwać oczu, aż do ich wyjścia przy akademii medycznej. Nie wiem, gdzie poszli, nie wiem po co, nie wiem jak długo ich relacja będzie się trzymać, nie wiem po co pęczek tych listów. Jedno jest pewne, na długo ich nie zapomnę. Myślę że byli szczęśliwi, tak prawdziwie szczęśliwi i świata po za sobą nie widzieli. Nawet mi się udzieliła ta atmosfera chemii między nimi, a ja to wiadomo, że kawał kamienia jestem 🙂

Oby więcej takich ludzi, którzy sprawiają że piękne rzeczy dzieją się na naszych oczach. Wystarczy tylko dobrze dostrzec.

Krótkie przemyślenia o motywacji

Ostatnio robiąc sobie całotygodniowy plan co zrobić muszę, co zrobić wypada a co można odłożyć, zacząłem się zastanawiać nad ideą planowania i czy to wszystko ma sens…

A może by tak nic nie planować…?

Niektórzy twierdzą, że są żywiołem, który żyje z dnia na dzień i oni nic nie planują. Żyją szybko, żyją intensywnie, pada hasło to odpowiedź jest krótka – albo wchodzi w coś, albo nie. Znam kilka takich osób i postanowiłem się im trochę przypatrzeć. Czy fakt braku posiadania planu i celów na najbliższe dni wiąże się z ich zajebistością, czy może jest to efekt umiejętności szybkiego myślenia i reagowania na zmieniającą się sytuację? Czy tak na prawdę osoby szczycące się spontanicznym trybem życia uważają że to jest fajne? Z czego bierze się brak planu? W życiu każdego przychodzi taki moment, kiedy coś sobie zaplanuje, cieszy cały tydzień michę na fakt dokonania czegoś a potem przychodzi dzień chwały, kiedy to jego najskrytsze marzenie ma się spełnić i… dupa! Dałbym sobie uciąć rękę, że każdy miał przynajmniej jedną taką sytuację w życiu. Jakie są reakcje? Niektórzy mają to w dupie i planują dalej, bądź zmieniają swoje cele na dany dzień. Inni z kolei mają załamkę i stwierdzją, że nic im w życiu nie wychodzi przez to przestają planować kolejny raz. Rzeczy oczywiste chciałoby się powiedzieć. Skąd się biorą ludzie-spontany? Ja myślę, że z porażek. Plan-porażka, plan porażka, plan-może wyjdzie-a nie, jednak znów porażka. Niekiedy słyszę jak ktoś sobie zaplanuje cały tydzień a potem w połowie chuj wszystko strzela. Ba! Czasami nawet na początku! Dlaczego? Osobiście uważam, że jest kilka czynników. Pierwszym istotnym czynnikiem jest spadek motywacji. Wiele osób ma zjazd motywacyjny kiedy zaczynają się problemy z realizacją jakiś planów, celów. Czasami jest to po prostu typowe “niechcemisie”. To jest przyczyną legnięcia wielu wielkich planów podboju świata zaraz na starcie. Typowe “jutro”. Drugim czynnikiem jest rozczarowanie. Zaplanowałem na cały tydzień takie zajebiste rzeczy, a potem tak zajebiście je wykonałem, ale zaraz… coś jest nie tak… gdzie ten efekt, który chciałem osiągnąć? Gdzie te złote góry, które sobie wymarzyłem? I nagle kolory tak świetnego planu wyblakły jak wielokrotnie wyprane ciuchy. Wielkie czyny, mizerny efekt – rozczarowanie i w przyszłości “wisitumizm” na wszelkie takie akcje. Trzecia przyczyna to nagła zmiana sytuacji. To z kolei osobiście miałem najczęściej. Zaplanowany piknik na weekend – deszcz! A przecież pogoda miała być taka piękna… Rano rowerem do pracy? Deszcz! Lekcje u mojego ulubionego ucznia wieczorem? Choroba, albo dłużej w pracy trzeba zostać. O ile z deszczem na upartego można sobie poradzić i tak jak kiedyś mi się zdarzyło – grillować pod parasolem, o tyle z sytuacjami nagłymi na które szczególnie nie mamy wpływu – gorzej. Powyższe trzy można śmiało odnieść do sytuacji planowania day-to-day tak samo jak do planowania długoterminowego. Z celami długoterminowymi bywa tak, że do porzuconych można wrócić, ale najczęściej niestety zdarza się tak, że jak zaczynamy wątpić w powodzenie czegoś to odkładamy to na wieczne jutro.

Zabij swojego zabójcę.

Pierwszy czynnik, który zabija w nas możliwość zaplanowania sobie zajebistości jest motywacja. Jak sobie poradzić z planowaniem, kiedy nawet na to nie ma motywacji? Kiedyś jakaś mądra głowa powiedziała że trzeba wypisać sobie cele na kartce. Po cholerę? Nie chce mi się… 120 celów. W końcu po dłuższym czasie stwierdziłem, że to będzie bułka z masłem. Zrobię to szybko i będzie pierwszy krok do osiągnięcia sukcesu. Pierwszy krok jest najtrudniej zrobić. Potem jakoś idzie… Gorzej lub lepiej. Zaprawdę powiadam Wam, zatrzymałem się przy około 73 i miałem takiego mindfucka, że masakra! Zacząłem takie bzdury pisać byle by dojść do tych 120. Jest! Pierwszy krok gotowy. Teraz wybrać najważniejsze 20 z nich. No to pach, pach, pach. Easy. Lista istniała, schodziło wolno… Ale zacząłem wykreślać po kolei coraz więcej. Nawet zacząłem dopisywać coraz więcej do tego. Lista żyje dalej i bardzo motywujące jest to, kiedy po kolei coraz więcej z niej znika. Jakim cudem? Wyobrażenie osiągnięcia celu. Nie wyobrażanie sobie, że do tego celu dążymy. Dążenie jest ciągłe i nie zakończone. Wyobraźmy sobie, że dany cel osiągnęliśmy i jak cudownie się z tym czujemy. W chwilach zwątpienia to tylko kilka sekund – zamknięcie oczu i myślenie o tym jakie wewnętrzne poczucie doskonałości jest z dokonania niemożliwego. A dokonanie niemożliwych rzeczy otwiera nam w głowach możliwości do robienia jeszcze więcej. Prosta sytuacja – ilu z Was szło nieprzygotowanych na egzamin na studiach? Ilu po nim myślało “Boże, nie zdam”. Przypomnijcie sobie potem radość z tego że jednak udało się zdać mimo, iż początkowo okazywało się to niemożliwe. Ilu ludzi kończy studia? Te trudniejsze i te łatwiejsze? Idziesz na studia myśląc “skończę, zdam, będę magistrem, inżynierem, doktorem”. Nie myślimy, że będę zdawał w nieskończoność. Zdam! I potem chwile zwątpienia… ale zdam! Nadal w to wierzę, muszę, chcę, skończę! Myślenie w czasie dokonanym, ciągłe powtarzanie sobie tego. Jestem najlepszy, zdam, zrobię, dokonam. Idąc biegać nie myśl “pobiegam aż padnę”. Większość pobiega krótko, padnie na wstępie. Pójdę pobiegać godzinę. I biegając myśl o tym. Godzina. Nie mniej, nie więcej. Nakręcanie samego siebie – jestem zajebisty, dam radę. Śmieszne? Stań przed lustrem i powiedz sobie że jesteś świetny, że potrafisz wszystko, że nie ma dla Ciebie niemożliwego, “jestem najlepszy!”. Głupi pomysł? A powtarzanie sobie “o matko, jaki ja jestem beznadziejny, nic nie umiem, nie dam rady” nie jest głupie? To jest właśnie dopiero głupie! Dlaczego wmawianie sobie, że nie dam rady jest normalne i na porządku dziennym a mówienie sobie, że jest się najlepszym przyprawia o wypieki jak wyjawianie księdzu najbardziej zboczonych grzechów? Każdy może być dzieckiem sukcesu, każdy JEST dzieckiem sukcesu. Zabijmy w nas to co zabija naszą motywację. Zabijmy niepewność, zwątpienie, lenistwo.

Let’s start the story…

Decyzje.


Każdy w życiu podejmuje jakieś decyzje. Czasami staramy się od nich uciec, ale one potem i tak dopadają nas w ciemnym zaułku i tłukąc bezlitośnie dają się we znaki. Moją decyzją było założenie bloga. Po co? Może kiedyś dostanę taką odpowiedź, na razie jest to wewnętrzne pragnienie, które chcę zrealizować. Zawsze realizuję swoje pragnienia i marzenia, bo potem one także nas dopadają i bezwiednie przyglądają się jak niepodjęte decyzje tłuką nas w tym zaułku. W życiu próbowałem uciec od decyzji, ale to zawsze źle się kończyło. Jak każdy podejmowałem też złe decyzje – każdy takie podejmował. Złe decyzje to takie, które zapamiętuje się na długo z mniejszą albo większą dozą negatywnych wewnętrznych emocji. Próbujemy potem to odwrócić dobrymi czynami, ale natura ludzka jest skłonna do wszelkich wypaczeń. Chcieliśmy dobrze, wyszło źle. Pomyśleliśmy, zrobiliśmy i znowu wyszło źle.

Think and repeat.

Ciągle coś robimy, myślimy o tym co poszło nie tak i….

… znów robimy to źle.